Debata Czy demokracja dobrze chroni dobro wspólne?
11 listopada
2001 Dwór Artusa w Gdańsku godz. 18.00
Ks. Krzysztof Niedałtowski: Sala Dworu Artusa powstała z inicjatywy
mieszczan gdańskich, władz miasta właśnie po to, aby toczyły się tu ważne,
obywatelskie spory, celebrowano spotkania, aby tu świętowano radości. Cieszymy
się, że właśnie w tak pięknej sali, która jest naszym dziedzictwem, możemy
odbywać nasze dyskusje.
Dzisiaj przed południem rozpoczęliśmy obchody Święta Niepodległości.
Wpisaliśmy Gdański Areopag świadomie w ten czas świętowania, aby stał się ono
również intelektualnym wysiłkiem, zaproszeniem do pełnej troski debaty nad
wartością, jaką jest ojczyzna. Cieszę się ogromnie, że dziś w południe
spotkaliśmy się we wspaniałej Bazylice Mariackiej na wspólnej modlitwie za
ojczyznę, a teraz wieczorem gromadzimy się na debacie, na której znowu będziemy
próbowali sił intelektu dla dobra wspólnego. Pro publico bono - jak powiadała
Konstytucja 3 maja, to właśnie troska o dobro wspólne wyróżnia ludzi.
Serdecznie zapraszam do dzisiejszej debaty, która po wczorajszej próbie
definiowania pojęcia „dobro wspólne”, dzisiaj ma być zaczynem odpowiedzi na
pytanie: czy demokracja dobrze chroni dobro wspólne?
Oddaję głos moderatorom debaty, dziennikarzom: Tomaszowi Arabskiemu i Janowi
Błaszkowskiemu.
Tomasz Arabski: Zasady dzisiejszego spotkania znane są tym, którzy
wczoraj uczestniczyli w debacie. Dla reszty jednak trzeba je krótko przypomnieć.
Spotkanie będzie trwało około półtorej godziny. Czas wystąpień gości, a potem
gospodarzy nie będzie przekraczał sześciu minut. Mamy urządzenie dyscyplinujące,
klepsydrę. Dwukrotny obrót klepsydry wyznacza sześć minut. Po wystąpieniach
rozpocznie się debata.
Jan Błaszkowski: Na pytanie: czy demokracja dobrze chroni dobro
wspólne odpowiadać będą nasi goście. Pani profesor Aldona Kamela-Sowińska,
minister skarbu w rządzie Jerzego Buzka. Profesor Jan Kułakowski, główny
negocjator przystąpienia Polski do Unii Europejskiej w rządzie Jerzego Buzka i
profesor Dariusz Rosati, członek Rady Polityki Pieniężnej, minister spraw
zagranicznych.
Tomasz Arabski: To byli goście, którzy przyjechali do Trójmiasta.
Teraz gospodarze: pan doktor Andrzej Drzycimski, historyk. Doktor Zbigniew
Markowski, ekonomista, członek Gdańskiego Klubu Biznesu. I polityk, także
historyk, wicemarszałek Sejmu pan Donald Tusk.
Jan Błaszkowski: Jako pierwsza, na pytanie: czy dobro wspólne można
oszacować, odpowie pani Aldona Kamela-Sowińska.
Aldona Kamela-Sowińska: Ekscelencjo, szanowni Państwo. Proszę przyjąć
najcieplejsze wyrazy podziękowania za zaproszenie mnie na to forum. Bardzo to
sobie cenię, traktuję jako wyróżnienie, a dodatkowo dołączam element delikatnej
sympatii wynikających z emocji. Na Uniwersytecie Gdańskim zaczynałam bowiem
studia. Moje emocjonalne i intelektualne korzenie są więc właśnie tutaj.
Moja rola jest dziś i łatwa, i trudna jednocześnie. Łatwa, bo mogę mówić o
tym, co można dotknąć, policzyć, mieć. Ale i też trudna, ponieważ ilekroć będę
mówiła o wielkościach, kwotach i majątku odpowiedzialność za wielkości, kwoty,
cyfry i dane jest odpowiedzialnością profesjonalisty. Spieszę uprzedzić, że
zarówno jako były minister skarbu, jak i obecny profesor rachunkowości nie będę
Państwa zasypywać danymi.
Wczoraj dyskutanci leciuteńko omijali temat: „czyje dobro”? Koncentrowano się
na pojęciu dobro wspólne czyli dobro. Natomiast wspólne, to znaczy czyje? Ja
dzisiaj bezwzględnie muszę odpowiedzieć na pytanie: czyje? Nie będę mówiła o
dobru globalnym. Nie będę mówiła o dobru pojedynczych grup, gdańszczan ani
poznaniaków. Będę mówiła o dobru wspólnym, czyli o dobru Polski, a właściwie o
dobru wspólnym Polaków czyli społeczeństwa. Bez próby definiowania tego
pojęcia.
Postawię trzy tezy. Teza pierwsza. Emocje i akceptacja społeczna dla dobra
wspólnego są odwrotnie proporcjonalne do jego wiedzy o nim i zrozumienia jego
funkcji w społeczeństwie. Żeby tę tezę udowodnić, muszę przeprowadzić
króciuteńką analizę, która odpowie na pytanie: co to jest majątek Skarbu Państwa
rozumiany jako dobro wspólne? Czy można majątek Skarbu Państwa policzyć, ile
jest wart i co się na niego składa? Otóż można. Fundamentalne pytanie, które
należałoby postawić brzmi: po co mielibyśmy liczyć wszystko? Żeby dobrze
majątkiem zarządzać, administrować i gospodarować trzeba mieć świadomość
odpowiedzi na trzy podstawowe pytania. Pierwsze: który majątek na pewno należy
do nas wszystkich, a który już nie. Drugie: co to jest za majątek? A więc podjąć
próbę jego sklasyfikowania, co bardzo pomaga z punktu formalnoprawnego. Dopiero
na końcu odpowiedzieć: ile on jest wart?
Pierwsza kategoria. Zilustruję ją, żeby Państwo mieli świadomość mojej tezy.
Wody. Zgodnie z ustawą o wodach należą do nas wszystkich, poza wodami tak
zwanymi stojącymi. Pytam - dlaczego wody trzeciorzędowe, a więc te, które
powinny bezwzględnie stanowić zasób naturalny biologicznego przetrwania
społeczeństwa, są w sposób frywolny wykorzystywane do celów gospodarczych?
Dlaczego niektóre urzędy wojewódzkie i organa - wiem o tym, mam prawo tak
twierdzić, bo sama się z tym wielokrotnie spotkałam - wydają zgodę na ich
użytkowanie? Dlaczego emocje nasze nie dotyczą tej sfery? A powinny.
Drugą kategorią, również dobra wspólnego, są akcje i udziały skarbu Państwa,
a te przywołują pojęcie „prywatyzacja”. Dlaczego właśnie ta sfera dobra kojarzy
nam się z wielkimi emocjami? Bo najwięcej o niej wiemy, bo jest na pierwszych
stronach gazet, bo jest przedmiotem dyskusji, analiz, krytyk i pochwał (to
ostatnie rzadko, doświadczałam tego na co dzień).
Ostatnia kategoria dobra wspólnego jest najbardziej emocjonalnie oceniana
przez wszystkich: pieniądze. Ja wiem, że Fenicjanie dokonali największego
wynalazku cywilizacyjnego, wynaleźli pieniądze. Wiem, że Fenicjanie dokonali
największej zbrodni cywilizacyjnej, bo za mało tych pieniędzy wymyślili. Zatem
geniusz człowieka ukuł pojęcie „budżet”. To największa kasa w państwie. To ona
jest przedmiotem ogromnych emocji. Dlaczego? Dlatego znowu, że o niej najwięcej
wiemy. Zatem stawiam na tej podstawie również tezę drugą: nie ilość majątku, nie
jego struktura, nie jego wartość, ale sposób zarządzania majątkiem wspólnym
świadczy o klasie polityków i polityki.
Druga teza. Majątek Skarbu Państwa, jest obliczony na wartość około
sześciuset miliardów złotych. Jest to najniższa możliwa wartość bez
uwzględnienia pieniądza w czasie, wartość księgowa netto, bez obciążeń. To
wartość majątku bez zasobów dóbr materialnych i zasobu historycznego. Przypada
mniej więcej piętnaście tysięcy na obywatela. To żadna wielkość! Dopiero sposób
wykorzystania tego gigantycznego majątku świadczy o tym, czy jesteśmy, czy nie
jesteśmy klasą i społeczeństwem tym majątkiem zarządzającym.
I ostatnia teza. Skoro wielki majątek, na swój sposób duży w masie,
zarządzany jest przez rządzących, to stawiam tezę, że do tego trzeba
profesjonalistów, fachowców i technokratów, a nie polityków. Polityk ma
odpowiedzieć na pytanie: co? Technokrata ma odpowiedzieć na pytanie: jak? Jeżeli
polityk jednocześnie jest technokratą, to tak jakby chciałby być jednocześnie i
myszą, i kotem. A to się jeszcze nikomu nie udało.
Tomasz Arabski: Doktor Jan Kułakowski odpowie na pytanie: co jest
dobrem wspólnym Unii Europejskiej?
Jan Kułakowski: Pani minister miała trzy tezy, ja mam cztery punkty.
Jeżeli mam mówić o dobru wspólnym Unii Europejskiej to najpierw chciałbym
odrzucić pewien mit i stereotyp. A mianowicie: Unia Europejska to biurokracja
brukselska, polegająca jedynie na regulacjach gospodarczo- technicznych, a
ludzie, którzy tym się zajmują, to bezduszni biurokraci. Gdybyśmy tak podeszli
do Unii Europejskiej, musielibyśmy ją odrzucić jako dobro wspólne. To bardzo
poważny i szkodliwy stereotyp. Unia Europejska to twór społeczno-polityczny,
który nie ma nic wspólnego z tą karykaturą.
Punkt drugi. Korzenie Unii Europejskiej to dobro wspólne. Wiemy kim byli ci,
którzy stworzyli pojęcie integracji europejskiej i wprowadzili je w życie. Tacy
ludzie jak Robert Schuman, Konrad Adenauer, Alaide de Gasperi. Żyli na
pograniczu kultur i przeżyli tragedię II wojny światowej. Wymyślili Unię
Europejską jako dobro wspólne, jako coś, co ma mieć cele, pewnie gospodarcze,
ale przede wszystkim - i to legło u podstaw Unii - wspólne dobro, czyli pokój
między narodami, wzajemna współpraca, pojednanie między antagonistami II wojny
światowej. To są podstawowe założenia Unii Europejskiej. Na nich się ona opiera
i stąd dobrem wspólnym Unii Europejskiej jest, według mnie, wspólna wizja
polityczna. To nie jest handlowanie, ty mi dasz to, a ja ci dam w zamian tamto,
ale wspólne dążenie do wspólnego celu.
Punkt trzeci, to problem rzeczywistości Unii Europejskiej. Mówi się: Unia
oddaliła się od korzeni. Wydaje mi się, że ta teza też nie jest prawdziwa.
Podaję ją jako przesłankę do dyskusji. Dlatego, że zasadą działania Unii
Europejskiej jest pojęcie solidarności między społeczeństwami, między narodami,
między państwami, między ludźmi. A czy jest coś bardziej związanego z dobrem
wspólnym, jak wprowadzanie w życie pojęcia solidarności? Ono się wyraża w
zastosowaniu tak zwanej metody wspólnotowej, czyli połączenia interesów państw
(rada ministrów), interesu wspólnego (komisja), wizji politycznej (parlament
europejski). Zastosowanie metody wspólnotowej jest dobrem wspólnym.
Chciałbym jeszcze wspomnieć o zasadzie subsydiarności, tłumaczonej jako
pomocniczość. Zawsze sprzeczam się z tym tłumaczeniem. Moim zdaniem lepiej
byłoby powiedzieć, że to nie pomocniczość, ale zastępczość. To znaczy, że
decyzje podejmowane są na wyższych szczeblach tylko wtedy, kiedy na niższych nie
mogą zostać podjęte. Co znaczy, że wspólne dobro powinno schodzić aż do
normalnego obywatela Europy. Pamiętajmy o praktyce solidarności, wyrażającej się
poprzez istniejące instrumenty: w postaci funduszy strukturalnych, polityki
rolnej, polityki społecznej.
Najlepszym wyrazem tego, że Unia Europejska jest wspólnym dobrem, jest fakt,
iż negocjacje członkowskie nie są negocjacjami handlowymi: ty ustąpisz, a ja ci
coś dam, ale negocjacjami dążącymi do wspólnego celu. Prowadzimy negocjacje w
ramach dążenia do wspólnego dobra, nie w ramach wyrywania sobie kawałków
„czegoś”. Przynajmniej tak powinno być. Czasami nie do końca tak było.
Byłoby dużym błędem, a takie rozumowanie w Polsce odnajdujemy, twierdzenie,
że my dajemy Unii wartości duchowe, moralne, które Unia straciła, i za to oni
muszą nam pomagać, dawać pieniądze. To nie tak. To byłaby negacja wspólnego
dobra. Wydaje mi się, że musimy dzielić się wspólnymi wartościami, które my i
oni mają. Ale dzielić się również dobrami materialnymi, które są nam potrzebne
do realizacji dobrobytu naszych społeczeństw.
Jan Błaszkowski: Teraz głos zabierze profesor Dariusz Rosati. Spróbuje
odpowiedzieć na pytanie: kto i jak powinien korzystać z dobra wspólnego?
Dariusz Rosati: Podzielę swoją wypowiedź na trzy punkty. Po pierwsze,
spróbuję powiedzieć, że to państwo demokratyczne w najpełniejszy sposób ma
szansę, aby dobro wspólne zapewniać tym, którzy go potrzebują. Po drugie,
przedstawię dwa odwieczne dylematy, jakie stoją przed państwem demokratycznym,
które chce spełniać ten postulat i dostarczać dobra wspólnego, chronić dobro
wspólne. I wreszcie zaproponuję metodę, która pozwala te dylematy
rozwiązywać.
Jak już słyszeliśmy, jest wiele dóbr wspólnych, które w ekonomii - a chcę
zaprezentować perspektywę ekonomiczną - noszą nazwę dóbr publicznych. To dobra,
o których choćby przed chwilą mówiła pani minister, ale i też dobra bardziej
ulotne, mniej namacalne, takie jak na przykład poczucie bezpieczeństwa, porządek
publiczny, wykształcenie, stan zdrowia, kultura narodowa. To dobra, które ktoś
powinien dostarczać społeczeństwu, które w jakiś sposób powinny być wytwarzane.
Przyglądając się doświadczeniom historycznym zauważymy, że prywatne dostarczanie
tego typu dóbr, a przynajmniej części z nich, za pośrednictwem rynku, nie zawsze
daje dobre rezultaty. Niekiedy wykształcenie społeczeństwa może się odbywać
drogą rzeczywistych, rynkowych mechanizmów, ale często mechanizmy rynkowe
zawodzą. W odniesieniu do jeszcze innych dóbr, takich jak obrona narodowa czy
bezpieczeństwo narodowe, w ogóle rynek nie może zapewnić realizacji takiego
dobra. Potrzebne są działania publiczne, które dostarczą całemu narodowi
poczucia bezpieczeństwa. Polega to choćby na tym, że obrona narodowa czy
poczucie bezpieczeństwa narodowego są dobrami niepodzielnymi. Nie można
zabezpieczyć bezpieczeństwa narodowego województwu pomorskiemu bez zapewnienia
go innym województwom, tak jak nie można zapewnić bezpieczeństwa tylko wybranym
obywatelom. A zatem są sprawy, które muszą być rozwiązywane przez akcję
publiczną. I tu mamy do wyboru trzy zasadnicze rozwiązania. Możemy mieć do
czynienia z państwem autorytarnym. Zarówno doświadczenia niedawne, jak i te
historyczne, dowodzą, że państwo autorytarne nie zapewnia dostatecznej podaży i
ochrony dóbr publicznych oraz dobra wspólnego. Drugie podejście, to podejście
czysto rynkowe, liberalne: wszystkie te sprawy można pozostawić obywatelom. Oni
sami zorganizują się i rozwiążą problemy. Wreszcie trzecim wyjściem jest państwo
demokratyczne, które w sposób niedoskonały jak wszyscy wiemy, ale i w sposób
minimalizujący szkody czy niedoskonałości, jest w stanie dostarczyć dobro
publiczne.
Na tej drodze przeszkodę stanowią dwa dylematy. Po pierwsze pogodzenie
sprawiedliwości społecznej i efektywności gospodarczej. Tu ekonomiści nie
znajdują żadnej recepty. Jedni, którzy są bardziej skłonni wierzyć w zalety
sprawiedliwego podziału dóbr, nie dostrzegają na ogół kosztów ekonomicznych.
Inni z kolei, którzy są skłonni podkreślać efektywność ekonomiczną pewnych
rozwiązań rynkowych, nie dostrzegają niedoskonałości takiego systemu wobec
sprawiedliwego podziału dóbr. A przecież wszyscy się zgodzimy, że sto złotych
dla człowieka, który zarabia pięćset złotych i sto złotych dla człowieka, który
zarabia dziesięć tysięcy złotych, są to zupełnie różne jednostki, mimo że
arytmetyka wskazywałaby na to, że są to kwoty niczym nie różniące się od siebie.
Drugi dylemat to: ile państwa w gospodarce? A więc jaki zakres dóbr wspólnych
czy też dóbr publicznych powinien być pozostawiony w gestii państwa, a jaki
należałoby oddać obywatelom. I tu również mamy spór pomiędzy, tym razem,
liberalizmem i paternalizmem. Myśl liberalna wychodzi z aksjologicznego
założenia, że największą wartością jest wolność i warunkiem spełniania tej
wolności jest powszechna równość szans. Paternalizm z kolei wskazuje, że równość
szans nie jest wystarczająca w sytuacji nierówności punktów startu. Ludzie
dysponują różnym majątkiem, pochodzą z różnych rodzin, w związku z tym nie
wszyscy mają w istocie rzeczy równość szans na starcie w drodze do sukcesu.
Znowu powstaje dylemat, który w europejskiej tradycji rozwiązywany jest nieco
bardziej na korzyść paternalizmu, solidaryzmu społecznego. Podczas gdy w
tradycji amerykańskiej, rozwiązanie bardziej skłaniają się ku liberalizmowi,
kładąc nacisk na samodzielność.
Wydaje mi się, że istnieje w pewnym stopniu możliwość pogodzenia tych
wewnętrznie sprzecznych postulatów. Z jednej strony powinniśmy pamiętać, aby
przy jakichkolwiek tego typu rozwiązaniach nie psuć mechanizmu rynkowego i nie
starać się realizować celów społecznych czy też tych celów, o które zabiega
paternalizm lub też zwolennicy społecznej gospodarki rynkowej, bezpośrednio za
pośrednictwem rynku. A z drugiej strony nie powinniśmy jednak zapominać o celach
społecznych, które są i w tradycji naszego narodu i w tradycji europejskiej, a
także i w tradycji społecznej myśli chrześcijańskiej, bardzo silnie
zakorzenione.
Istnieje zatem możliwość realizowania celów ekonomicznych za pośrednictwem
rynku, a celów społecznych poza rynkiem, tak aby nie psuć mechanizmów rynkowych.
W ten sposób moglibyśmy osiągnąć zarówno efektywność ekonomiczną, jak i
sprawiedliwość społeczną w taki sposób, aby te dwie główne tendencje nie
występowały w bezpośredniej sprzeczności. Można nazywać ten kierunek myśli
socjal-liberalnym, ja uważam jednak, że powinniśmy trzymać się z daleka od
stereotypowych terminologii. Obciążone są one bowiem bardzo dużym bagażem
pojęciowym, sięgającym dość odległej historii i nie zawsze mogą wywołać te
skojarzenia, o które nam chodziłoby. Jedno jest ważne. Rozwiązania skrajne
należy odrzucać. Istnieje konieczność dochodzenia na drodze dyskusji do
konsensusu, w ramach społeczeństw, które mają określone hierarchie wartości,
tego co ważne, a tego co nieważne, tego co dobre, a tego co złe. I w ramach
takich właśnie systemów budować nie coś, co się nazywa trzecią drogą, ale
budować i jedną i drugą drogę. I drogę liberalną w ramach gospodarki, i drogę
społeczną poza gospodarką w obrębie polityki społecznej.
Tomasz Arabski: Czas na wystąpienia gospodarzy. Zaczniemy od pana
doktora Andrzeja Drzycimskiego.
Andrzej Drzycimski: Podzielę swoją wypowiedź na cztery części.
Najpierw refleksja osobista. Wybór Karola Wojtyły na Papieża i jego pierwsza
pielgrzymka, strajk w stoczni były dla mnie osobiście jednym ciągiem zdarzeń,
którym zamykały i sprawy osobiste i ogólnospołeczne, a nawet, szerzej rzecz
ujmując, ogólnoeuropejskie. Wewnętrznie odczuwałem to jako napięcie,
przerastające moje ówczesne doświadczenie. Rodziła się wówczas we mnie przemożna
potrzeba bycia z innymi. Odkrywania siebie w obecności innych i to tak, aby ich
można było poczuć fizycznie. Na wielkich zgromadzeniach pielgrzymkowych
stawaliśmy obok siebie w `79 roku i widziałem - to co na całe życie zostanie w
mojej pamięci - jak ludzie się podnosili, nabierali odwagi, dojrzewali do
wielkości, do wspólnoty. Rok później, tu w Gdańsku, gdy wybuchł strajk w stoczni
gdańskiej byłem świadkiem momentu przełomowego dla Polski. Może nie był on tak
czytelny jeszcze, jak teraz to odbieramy, ale czas pokazał, że był to moment
ważny nie tylko dla nas, ale również dla całej Europy, zwłaszcza środkowej i
wschodniej. I choć wówczas ta granica przełomu nie była tak oczywista, to jednak
rodziła się nadzieja bycia razem, nazwana solidarnością. Przełamany został
strach i podziały między ludźmi, powstała nowa, wspólna wartość: nadzieja na
życie w wolności i działania na rzecz dobra wspólnego. Była to swoista duma
narodowa, w którą się sam wpisałem. Musiało to nam starczyć na wiele lat, w
które wkradało się zwątpienie, odejścia i gorycz ze straconego dobra. Potrzeba
było tych słów, które usłyszeliśmy od największego Polaka w naszych dziejach,
Jana Pawła II, na Zaspie, mówiącego w tej beznadziei za nas o nas, by odzyskać
to, co nam zabrano i chciano zabrać.
Jest również refleksja historyka. Nawiążę do tego, co dziś słyszeliśmy z ust
biskupa Pieronka podczas mszy w Bazylice Mariackiej. Od pierwszego rozbioru do
dzisiejszej rocznicy odzyskania niepodległości minęło dokładnie 229 lat. Okres
ten zawiera w sobie sto czterdzieści lat rozbiorowych, ze wspaniałą Konstytucją
3 maja, świadectwem rozumienia dobra wspólnego. Dwadzieścia jeden lat
międzywojennej niepodległości, ze świadectwem narodu w walce o niezbywalne
wspólne dobra i pięćdziesiąt lat panowania największych dwudziestowiecznych
totalitaryzmów europejskich z niewolą, żarem pieców, chłodem, głodem, bezkresem
okrutnej ziemi. Narzucających obce nam rozwiązania ustrojowe, tworzące przez
czterdzieści pięć lat system podległości, swoistej niby wolności. Wreszcie od
dwunastu lat jesteśmy sami z naszą wolnością. Wolnością zadaną, za którą już
tylko my odpowiadamy. Jak liczą socjologowie, 229 lat to około dziewięciu
pokoleń, z których może jedno, dwa, trzy żyły w pełnej wolności.
W wielkim doświadczeniu pierwszego pokolenia współczesnej wolności uczymy się
demokracji. Trudna to lekcja suwerenności ludu decydującego o konsensusie. Bo
jeśli demokracja dała władzę ludowi, to państwo nieustannie staje przed nowymi
problemami w rozstrzyganiu osiąganego konsensusu. Wspólna decyzja to coś więcej
niż zebranie głosów, odzwierciedlających indywidualne opinie. To także potrzeba
posiadania spójności grupowej, rozumienia ich przez elity polityczne. I tu
refleksja. Brakuje ludzi przygotowanych do dawania świadectwa dojrzałości
politycznej, wyrastającej z doświadczenia pokoleń. Najważniejszą lekcją
ostatniego dwudziestolecia jest potrzeba dawania nadziei i dążenia do działania
wspólnego. Wspólny wysiłek, wspólna praca, ale też wspólne budowanie
teraźniejszości. Tak niedużo, ale i tak bardzo wiele. Trudna lekcja dla wielu
nazywających się politykami, dla których ważniejsze jest samo zaistnienie niż
zbudowanie czegoś wspólnego. Polityk bowiem to człowiek służby, umiejętności
rozmawiania, prezentowania swoich idei i patrzenia nie na bieżące sondaże, ale
na to co zostanie dla następnych generacji. Polityków jest wielu, a
ewangelicznie rzecz ujmując, brakuje robotników na żniwa, które są wielkie.
Widać już zalążki przewartościowań. Widać nowych ludzi, zwłaszcza w samorządach
- i to jest źródło mego osobistego optymizmu - którzy gotowi są podejmować
trudne zadania. Nadal jednak nie ma zgody na kształt wspólnego, narodowego
dobra.
I ostatnia, kontrowersyjna refleksja na temat kwestii europejskich.
Współczesna Europa szuka spoiwa spinającego jej dzieje. Moim zdaniem nie łączy
jej polityka ani gospodarka, jedynym co może być wspólne i to pod pewnymi
zastrzeżeniami, to kultura. Dla Europy to kultura benedyktyńska, kultura
przełomu, przynosząca i wchłaniająca Stary Testament, Grecję, Rzym. Przynosząca
wielkość idei, zamysł nad filozofią życia, polityki, zamyślenie nad prostotą
codzienności i podejmującą potrzebę dawania świadectwa. Choć historycznie
kostiumy są inne, problemy człowieka i narodu są te same, także zawarte w
pytaniu: dokąd zmierza Europa? Przed dziesięcioma wiekami czas polskiego
przełomu został naznaczony ideami związanymi z imionami: Mieszko, Chrobry i
święty Wojciech. Doba współczesnego przełomu w Polsce ma też już historyczne
imiona: „Solidarności” i Lecha Wałęsy. Czas po zburzeniu muru berlińskiego jest
jednak naznaczony kryzysem Europy narodowej, instytucji ponadnarodowych i
zbiorowej tożsamości. Demokracja europejska wymaga solidarności i wzajemnego
zaangażowania. Żyjemy więc w czasie, stawiającym wyzwania ludziom odważnym,
gotowym iść za wielką ideą. Na targowisku europejskich idei nie ma takiej, która
przetrwałaby próbę czasu. Jedyne co pozostało, i to nie zawsze wyraziste, to
europejskie, chrześcijańskie korzenie. Ale czy Europa będzie z tego
korzystać?
Jan Błaszkowski: To był głos historyka. Teraz czas na ekonomistę.
Doktor Zbigniew Markowski.
Zbigniew Markowski: Bliski mi jest głos pani profesor
Kameli-Sowińskiej. Wczorajsza dyskusja też skłoniła mnie do refleksji o
potrzebie definiowania dobra publicznego. Odnajduję w Polsce chęć definiowania
uniwersalnego. Tego zaś nie da się przedsięwziąć. Wydaje mi się, że istnieje
potrzeba modyfikowania tego pojęcia w zależności od zmiennych warunków. Im
bardziej Polska otwiera się na świat, tym bardziej jesteśmy pod wpływem
czynników zewnętrznych i poczucie dobra wspólnego polskie społeczeństwo zaczyna
postrzegać w nowym świetle.
Pierwszym aspektem, o którym chciałbym powiedzieć, jest kwestia rozwoju
gospodarki rynkowej, czyli tego, co popularnie nazywamy globalizacją. Skutki
zjawisk, które zachodzą w świecie, każdego dnia uderzają w nas. Pan profesor
Rosati, jako członek Rady Polityki Pieniężnej, bez przerwy musi mocować się w
polityce monetarnej z tendencjami, które uderzają w istocie w dobro wspólne
Polaków. Większość społeczeństwa polskiego - jak sądzę, choć nie dysponuję
badaniami na ten temat - dobro wspólne postrzega jako stabilizację ekonomiczną
bądź społeczną. Jeśli tak, to brakuje w Polsce dyskusji na temat wpływu, jaki
wywierają czynniki zewnętrzne na to, co my uznajemy za dobro wspólne. Dla wielu
dobro wspólne to kwestia dostępu do rynku pracy. Dla innych to edukacja, o
której mówił wczoraj profesor Limon. Dla jeszcze innych to kultura. Żeby
wartości te mogły jednak zaistnieć, ekonomista powie: muszą być na to środki.
Dobro wspólne trzeba bronić, kładąc nacisk na wzrost gospodarczy. Wiem, że to
trudny problem dla politologów czy historyków. Jednak wydaje się, że łatwiej
będzie dyskutować, jeśli stwierdzimy, czy dane społeczeństwo jest w stanie dobro
wspólne zabezpieczyć. Dotyczy to - jak powiedziałem - zarówno bezpieczeństwa
publicznego, jak też czystej wody, ale i praworządności.
O ile globalizacja staje się czynnikiem dostrzegalnym w skali całego świata,
o tyle prowadzi do bardzo różnych efektów w różnych krajach. Dzisiaj na
podstawie badań Banku Światowego możemy powiedzieć, że w czasie ostatnich
dziesięciu lat wzrosła do jednego miliarda trzystu milionów liczba osób, które
żyją za jednego dolara dziennie. Słyszymy: postęp, otwarcie rynku, technologie,
dostęp do nowoczesnych instytucji stwarzają wszystkim szansę. W odczuciu
społecznym jednak w wielu krajach, również w Polsce, nie jest to tak oczywiste.
Następuje, jak sądzę, potrzeba dyskusji na ten temat. Bo to właśnie czynniki
zewnętrzne będą bardzo mocno wpływały na codzienne postrzeganie przez każdego z
nas tego, czym jest dobro wspólne.
Z obserwacji wynika, że w Polsce dzisiaj dobrem wspólnym może być obrona
ziemi przed wykupem przez obcych. Dobrem wspólnym może być obrona rynku pracy,
subsydiowanie istniejących miejsc pracy kosztem rozwoju. Jeśli nie uda nam się
tych problemów postawić we właściwym świetle, to nie będzie można odpowiedzieć
na pytanie zasadnicze: czy demokracja dobrze chroni gospodarkę rynkową? Czy
dobro wspólne w tym świetle jest dostatecznie chronione?
Wydaje mi się, że dobrze było by zacząć od dbałości o mądre państwo, które
potrafi zarówno przyjaźnie spożytkować napływ kapitału obcego, jak i wiedzy
przemysłowej. Mądre państwo, które potrafi narzucić korporacjom działającym w
Polsce zachowania społeczne, środowiskowe, także ekonomiczne. Mądre państwo,
które potrafi wpłynąć na jakość zarządzania makroekonomicznego. Mądre państwo,
które kosztem obrony interesów grupowych potrafi zrozumieć, że edukacja, czyli
inwestowanie w przyszłość, jest wychodzeniem naprzeciw dobru wspólnemu. I
ostatni warunek, którego spełniania oczekuję od mądrego państwa, to obrona
dobrego systemu prawnego.
Tomasz Arabski: Marszałek Donald Tusk.
Donald Tusk: Jestem przede wszystkim pod wielkim wrażeniem odwagi i wyrozumiałości organizatorów dzisiejszego spotkania. Dlaczego? Kilka miesięcy
temu na dużym publicznym spotkaniu, na którym dominowała młodzież, jeden z
zaproszonych gości, polityk, pytany przez młodych ludzi, czym właściwie jest
polityka, odpowiedział: polityka to umiejętność dbania o dobro wspólne. Na sali
wybuchł śmiech. I nie był to śmiech szyderczy, ale naprawdę szczery śmiech
młodych ludzi, wychowanych w Polsce, którym najwyraźniej polityka kojarzyła się
ze wszystkim innym, ale na pewno nie ze sztuką dbałości o dobro wspólne. Jak
patrzę dzisiaj na ten okrągły stół, to widzę ludzi w mniejszym lub w większym
stopniu naznaczonych polityką. Tak naprawdę wszyscy aktualnie, niedawno, a
niektórzy może w najbliższej przyszłości byli, są lub będą politykami. Wiara
organizatorów tego wieczoru, że politycy w Polsce jednak potrafią mówić o czymś
takim jak dobro wspólne, jest wiarą budzącą we mnie nadzieję i ośmielającą do
zabrania głosu. Chociaż wydaje się, że jest to wiara ludzi, nieco dzisiaj w
Polsce osamotnionych.
Wracam z Warszawy z uroczystości związanych ze Świętem Niepodległości. Lecąc
do Warszawy próbowałem na własny użytek znaleźć definicję dobra wspólnego.
Powiem szczerze, kiedy przy Grobie Nieznanego Żołnierza spotkałem innych
polityków, którzy wspólnie oddawali hołd pamięci bohaterom, którzy mieli
biało-czerwone kokardki wpięte w klapy, patrzyli na flagę biało-czerwoną i
słuchali hymnu, wydawałoby się, że ich wszystkich łączy dobro wspólne czy chęć
dbania o dobro wspólne, że mają przekonanie co do zdolności pełnej współpracy
nad dobrem wspólnym i że tak samo je rozumieją. Kiedy jednak spojrzałem na
siebie, spojrzałem na pana prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, wicemarszałka
Andrzeja Leppera, kombatantów Armii Krajowej, nie miałem ani przez sekundę
złudzenia, że w tym, jak i w jakimkolwiek innym gronie w Polsce,
dopracowalibyśmy się szczegółowych definicji dobra wspólnego. Wydawało mi się
zatem za stosowne uznać, że tak naprawdę, kiedy jesteśmy w sytuacjach takich,
jak ta dzisiaj w Dworze Artusa, czy jak ta, kilka godzin temu przed Grobem
Nieznanego Żołnierza, to stać nas będzie, niestety, na definicje bardzo ogólne,
ocierające się o banalność. To na szczęście nie są banalne definicje, dlatego,
że bardziej wyrastają z uczuć niż z próby systemowych rozmyślań. Z całą
pewnością słowo Polska, przynajmniej od czasu do czasu, wydaje się być
definicją, która tylko pozornie jest banalna, ale może właśnie dlatego, że tak
szeroka i niedookreślona daje szansę współdziałania tak różnym ludziom, tak
różnym środowiskom, tak różnym ideom i pomysłom na Polskę.
Słuchając dzisiaj wystąpień przy tym stole i kilka godzin temu w Warszawie,
czytając efekt wczorajszych starań areopagowych, postanowiłem zaryzykować
stwierdzenie, że będę osobą niemodną. Trzymać się bowiem będę definicji dobra
wspólnego czy dobrej polityki, która zdaje się, w obecnym czasie przestała
cieszyć się uznaniem, nie tylko rodaków, ale i na szerokim świecie. Ma jednak
szczególne znaczenie dla gdańszczan i co najmniej kilkunastu osób siedzących na
tej sali. W Gdańsku rodziła się polska moda na liberalizm, na wolność w polityce
jako wartość naczelną. Tu w Gdańsku, podobnie jak w innych miastach Polski,
jesteśmy świadkami tego, że ta moda jakby przemija. Co ma to wspólnego z próbą
definiowania i późniejszą próbą dbania o dobro wspólne? Ci, którzy w tej modzie
przywiązania do wolności po dziś dzień wytrwali, przyznają mi rację, że
najgroźniejsze w polityce są idee, zachowania i ci politycy, którzy chcieliby
precyzyjnie definiować dobro wspólne, a później za pomocą przymusu je
wprowadzać. Niezależnie od świadomości, jak wielu ludzi będzie traktowało to
dobro wspólne jako opresję czy jako zło. Ja wolę pozostać wierny tej wielkiej
tradycji sceptyków, wolnościowych sceptyków, których w Polsce coraz rzadziej się
czyta, a którzy przestrzegają przed politykami. Politykami, którzy mając usta
pełne dobra wspólnego sprowadzają na obywateli przede wszystkim przymus, właśnie
w imię dobra wspólnego.
Wydaje się, że tradycja europejska - nawet jeśli będzie brzmiało to
archaicznie - udowodniła wielokrotnie, że najbezpieczniej czujemy się w
społecznościach, państwach gdzie politycy mają stosunkowo wąską strefę
oddziaływania. Gdzie istnieją ramy prawne, ramy obyczajowe ograniczające ambicje
tych, którzy chcieliby definiować precyzyjnie, a później wprowadzać w życie
idee.
Pan profesor Kułakowski mówił o czymś oczywistym, i być może przy tym stole
jest to oczywiste, o wspólnocie europejskiej jako o dobru wspólnym. Wracałem z
Warszawy z politykiem, dla którego jest oczywiste, że wspólnota europejska jest
nie wspólnym dobrem, ale obcym złem. Pomyślałem, że jeszcze dobrze dzieje się w
Polsce, że zarówno profesor Kułakowski, jak i ten polityk, którego poglądów nie
podzielam, mają pełną swobodę wypowiadania swoich sądów.
Tak długo jak długo będziemy mieli kłopoty ze zdefiniowaniem dobra wspólnego,
tak długo jak będziemy się spierać o te podstawowe definicje i jak długo damy
obywatelom możliwość wyboru pomiędzy różnymi definicjami, bo przecież wybory
polityczne są niczym innym jak próbą wyboru między tą czy inną koncepcją dobra
wspólnego, tak długo Polska będzie krajem, gdzie to niezdefiniowane, ledwo
intuicyjnie wyczuwane dobro wspólne, to prawdziwe, faktyczne, będzie
kultywowane, będziemy o nie dbali. Zakończę z tą ostrożną nadzieją, która
wypływa z samego faktu zapraszania nas tutaj.
Jan Błaszkowski: W wypowiedzi pani minister skarbu - tak jak i w
wypowiedzi marszałka Tuska - pojawiła się teza, że im mniej politycy zajmują się
zarządzaniem dobrem wspólnym, tym lepiej. Dobro wspólne należy oddać w ręce
profesjonalistów. Ale dlaczego mamy je oddać w ręce profesjonalistów, przecież
to właśnie polityków wybieramy? Jeśli oddamy w ręce profesjonalistów, to jako
naród demokratyczny stracimy chyba szansę kontroli nad tym, jak zarządzane jest
dobro wspólne?
Aldona Kamela-Sowińska: Panie redaktorze, nic bardziej mylnego.
Odróżnię dwie kategorie: polityk i mąż stanu. Cały czas mówimy tylko o
politykach, poczekamy aż urosną ci następni.
Polityk - jak już mówiłam - to osoba, która mówi: co? Pokazuje cel i ramy
brzegowe działania. Politycy wykazują wizję, możliwości, chęci, ale nie mogą
jednocześnie wziąć w rękę narzędzi. Proszę zobaczyć: parlamentarzysta, poseł i
minister sami przed sobą zdają sprawę, sami przed sobą się usprawiedliwiają.
Mamy wybierać polityków, wizjonerów, którzy tworzą naszą rzeczywistość,
przyszłość. Ale oni mają tylko wiedzieć: co? Ja mam odpowiedzieć na pytanie: jak
to zrobić? A polityk jednocześnie chce być technokratą, wykonawcą i
wizjonerem.
Organizatorzy postawili pytanie: czy demokracja dobrze chroni dobro wspólne?
A ja mam pytanie - przepraszam tu siedzących i wszystkich Państwa, że znów zejdę
na płaszczyznę majątkową, ale mam przyzwyczajenie mówienia o trzech rzeczach: po
pierwsze o pieniądzach, po drugie o pieniądzach, po trzecie o pieniądzach, ale
to już skażenie czterech lat bycia w Ministerstwie Skarbu - czy społeczeństwo
daje przyzwolenie na zbywanie dobra wspólnego, a jeżeli tak, to jak i komu? Czy
dobro wspólne może być zbywane? Tu się nie zgadzam z tezą Pana marszałka Tuska.
Dlaczego nie? Prywatyzacja, troszkę wprowadzona przez polityków na siłę, jest
najlepszym dowodem. To ona tworzy dzisiaj rynek.
Wiem, że prywatyzacja wzbudza emocje wśród polityków i technokratów, załóg i
zarządów, bankierów, bankowców, inwestorów, firm konsultingowych i doradczych,
wśród poszczególnych obywateli i całych struktur zarządczych. Wiem, że dotyczy
kapitału. No cóż, kapitał? Dotknąć go nie można, a policzyć się da. Zobaczyć się
nie da, a zmienia świat. Posmakować go się nie da, a każdy bardzo, bardzo
chciałby go mieć. Nic zatem dziwnego, że wzbudza emocje. Stawiam zatem tezę:
ludzie są przyzwyczajeni posiadać dobro wspólne. Ilekroć pojawia się jakakolwiek
formuła pozbywania się go, w tym wypadku prywatyzacji, wzbudza emocje. Ale
gdybyśmy tego procesu nie wprowadzili na siłę, to stalibyśmy ciągle w tych
samych szrankach gospodarczych. Uważam, że politycy są tymi, którzy muszą
pokazać, czego się pozbyć wolno, według jakich reguł. A technokraci mają to
grzecznie wykonać. Nie ruszylibyśmy z gospodarką, gdyby nie przymus wymyślony
przez polityków.
Donald Tusk: Problem z prywatyzacją - jako dobrym, ale trudnym
przykładem - i wieloma innym sprawami, które dzieją się w Polsce od roku `89,
polega na tym, że tak naprawdę prywatyzacja, chociaż nosi znamiona polityki,
jest - jeśli chodzi o metody, instrumenty, zasady - próbą niedoskonałą,
kontrowersyjną. Próbą kontrrewolucji, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Bo
przecież to my jako Polacy przez dziesięć lat staramy się przywrócić stan
naturalny w gospodarce. Prywatyzacja to nie wymyślony odgórnie proces dzielenia
dobra wspólnego czy pozbywania się dobra wspólnego. Byłaby w tym chyba
niezamierzona przez Panią minister ironia, gdybyśmy gospodarkę komunistyczną
określali mianem dobra wspólnego.
Aldona Kamela-Sowińska: Panie marszałku. Majątek nie gospodarka jest
dobrem wspólnym.
Donald Tusk: Nawet z tym miałbym problem. Oczywiście słowo majątek w
odniesieniu do Huty imienia Lenina ma w ustach pani minister uzasadnienie, ale w
ustach mieszkańca Nowej Huty już nie za bardzo. Proces prywatyzacji nie jest
procesem wyzbywania się majątku rozumianego jako dobro wspólne. Warto na proces
prywatyzacji spojrzeć trochę jak na proces przywracania szansy na budowę dobra
wspólnego poza przedsiębiorstwami.
Aldona Kamela-Sowińska: Gdyby to było tak łatwe, to nie budziłoby aż
tylu emocji. O, nie.
Jan Błaszkowski: Myślę, że tu rodzi się poważny problem: jak wyzbywać
się dobra wspólnego w interesie dobra wspólnego? Jak przekonywać społeczeństwo,
które uważa się za właściciela majątku narodowego, że to, iż się go pozbywa,
leży w interesie społecznym?
Dariusz Rosati: Myślę, że pytanie które pan zadał wprost prowadzi nas
do drugiego obszaru spornego, którym jest polityka wydatków budżetowych. Jednym
słowem przeznaczanie kapitału uzyskiwanego z prywatyzacji na pokrywanie
wspólnych potrzeb społecznych, czyli dóbr wspólnych innej kategorii.
Jak mówiłem, nie ma wątpliwości co do tego, że pewne obszary, takie jak
bezpieczeństwo narodowe, stanowienie prawa czy budowa instytucji, z całą
pewnością są dobrem wspólnym. Ale są i inne już kontrowersyjne. Jeśli chodzi o
wykształcenie podstawowe wszyscy uważają, że powinno być finansowane z budżetu
państwa, ale jeśli chodzi o wykształcenie wyższe, to już pojawiają się inne
poglądy. Mówią one, że przecież jest to inwestycja człowieka w swoją wiedzę,
który potem będzie z tej wiedzy korzystał i zarabiał pieniądze. A zatem czy nie
jest wskazane, aby on sam finansował swoje wykształcenie? Mnie osobiście bliższa
jest postawa, która mówi, że o wykształcenie na wszystkich poziomach powinno
troszczyć się państwo. Chociażby dlatego, że rzeczywiście jest ono kapitałem
indywidualnym każdego człowieka, ale w sumie, mając w kraju ludzi lepiej
wykształconych, bardziej otwartych na świat, umiejących sobie radzić w różnych
warunkach, przyczyniamy się również do dobra wspólnego. Są zatem takie efekty
zewnętrzne wykształcenia, które pozwalają na to, aby państwo angażowało się
również je wspierając. Wykształcenie jest dobrem nie tylko dla poszczególnych
ludzi, którzy są wykształceni, ale także dla całego społeczeństwa, w którym ci
ludzie działają.
Powstaje kolejny dylemat. W jaki sposób obciążać podatkami poszczególnych
obywateli. Czy sprawiedliwa jest progresja podatkowa czy nie jest sprawiedliwa?
Można przecież argumentować - jak robią to ekonomiści - że ludzie zamożniejsi
więcej oszczędzają. A ponieważ więcej oszczędzają, tworzą więcej kapitału,
dzięki czemu stopy procentowe, pięta Achillesowa naszej gospodarki, mogą być
niższe, a zarazem mogą być wyższe inwestycje i w związku z tym pojawia się
więcej miejsc pracy. Ciąg myślowy od większej ilości pieniędzy pozostawianych w
kieszeni bogatych do nowych miejsc pracy, z punktu widzenia ekonomicznego, jest
logiczny. Ale czy on się godzi ze schematem sprawiedliwości społecznej, który
jest w naszym społeczeństwie głęboko zakorzeniony? Myślę, że my ciągle jeszcze
jako społeczeństwo, jako politycy - bo chyba nie mężowie stanu - rozdarci
jesteśmy pomiędzy te sprzeczne odczucia. A może jest to po prostu różnica
perspektywy, krótkookresowej i długookresowej?
Zbigniew Markowski: Po raz pierwszy nie mogę zgodzić się z marszałkiem
Tuskiem, z którym pracujemy od wielu, wielu lat. Wydaje mi się, że definicja
dobra wspólnego domaga się istotnej roli mądrego państwa. Broniąc bowiem dobra
wspólnego, musimy pogodzić interesy różnych grup.
Muszę powiedzieć ze skruchą, że jesteśmy w jakimś sensie odpowiedzialni za
rzecz, która wprawiła mnie w zdumienie. Było to dziesięć lat temu. Z Gdańska
wyszedł pomysł, aby skłonić załogi do prywatyzacji przez udzielenie im na
wstępie za darmo pewnej puli akcji. Stało się to rzeczą oczywistą. Przez
dziesięć lat nikt nie zakwestionował, iż jest to niezgodne z konstytucją.
Przecież w wielu sektorach pracownicy otrzymali ogromną część majątku wspólnego,
tylko za zgodę pseudorealizacji dobra wspólnego. A przecież pozostały poza tym
rozdawnictwem ogromne rzesze ludzi, sektor budżetowy: nauczyciele, profesorowie
uczelni wyższych, nie mówiąc już o lekarzach i innych grupach. To że ten fakt
przeszedł bez echa przez dziesięć lat jest spowodowane jakąś chorobą, która
dotknęła to państwo. Cały czas uznajemy, że dobro wspólne realizujemy przez
interesy grupowe. W ten sposób bronimy hutników, górników. Chciałbym, aby Pani
profesor powiedziała nam, ile pieniędzy wydaliśmy do tej pory na ochronę
górnictwa, w stosunku do niewielkiego przecież efektu. Wciąż dostrzegamy
poczucie niepewności ludzi tam pracujących, wciąż większość kopalni jest
nieefektywna i wciąż trwonimy nasz majątek trwały. Niezdolność do sprostania
roszczeniom grupowy, de facto sprzyja marnotrawstwu dobra wspólnego.
Aldona Kamela-Sowińskia: Nie wiem, czy mam być teraz bardzo grzeczna
czy szczera?
Tomasz Arabski: Absolutnie szczera.
Aldona Kamela-Sowińskia: Panie doktorze, zamiana jednego dobra
wspólnego, czyli majątku konkretnego, wyliczalnego, dotykalnego, jakoś tam
skwalifikowanego, na dobro, które nazywa się spokój społeczny w procesie
prywatyzacji było tego warte. I tutaj żadna cena nie ma znaczenia.
Zbigniew Markowski: Pani minister, ja też tak sądziłem. Ale proszę
zastanowić się: czy społeczeństwo nadal popiera prywatyzację? Czy nadal jest
przekonane, że prywatyzacja była słuszna? W ramach prywatyzacji doszło do
konsumpcji majątku, a nie do wspierania rozwoju. Nie bronimy nowych dóbr, nie
możemy zabezpieczyć zdrowia, o którym mówią Polacy, nie jesteśmy w stanie wydać
pieniędzy na edukację, co więcej pod znakiem zapytania stoi bezpieczeństwo
publiczne.
Aldona Kamela-Sowińskia: Prywatyzacja powinna się odbyć. Cały czas
mówimy o tym, jakie są skutki prywatyzacji. Ja odwrócę pytanie: gdzie bylibyśmy
dzisiaj, gdyby prywatyzacji nie było? Nie chcę obrażać żadnego kraju, nie chcę
wytykać żadnemu społeczeństwu ani narodowi, ale byłam w Mołdowie i byłam w
Rumunii. Pan widział te gospodarki, gdzie jest wszystko pod parasolem państwa?
Lepszego czy gorszego, imperium, które nie umie, nie potrafi, nie chce, a do
tego jest poszkodowane, myśli inaczej, bierze łapówki. Pan myśli, że to byłoby
dla nas dobre? Nie. Prywatyzacja musiała mieć miejsce, jest i będzie
dokończona.
Owszem, zgadzam się z niedoskonałością systemu - nie należy jednak pytać
„czy”, ale „jak”? Za najsłabszy punkt polskiej prywatyzacji - boleję nad tym,
uważam za swoją osobistą przegraną jako wiceministra i ministra skarbu - uznać
należy fakt, iż nie udało mi się wprowadzić zapisu, który by część pieniędzy
pozyskanych z prywatyzacji przeznaczał na restrukturyzację gospodarki. Tak. Nie
można skonsumować wszystkiego, ale to nadal jest redystrybucja, bo przecież ten
pieniądz, nawet jeśli poszedł do klasycznego budżetu, to przecież wciąż należy
do tego społeczeństwa, narodu: policjantów, nauczycieli, lekarzy, zepsutych
dróg. To przecież jest budżet tego społeczeństwa, czyli też dobro wspólne.
Jak słyszę „dziura budżetowa”, to pytam: no to co? Przecież te pieniądze nie
wyparowały, trzeba je tylko stosownie rozliczyć. To jest ciągła redystrybucja
społeczna majątku fizycznego. Z aktywów pozycji „majątek fizyczny”, mam kasę w
postaci majątku gotówkowego, który też trafia do społeczeństwa. Nie zmieni
mojego pozytywnego nastawienia do gospodarki rynkowej jako takiej, w ramach
ochrony dóbr ogólnych i społecznych, o których mówił pan profesor Rosati. Nie ma
innej drogi. Jest tylko odpowiedź na pytanie: jak ją najlepiej zrealizować?
Jan Kułakowski: Z kilku ust padła dość ostra krytyka pod adresem
polityków. Ja nie bardzo czuję się politykiem, więc nie poczułem się zobowiązany
do konieczności bronienia polityków. Natomiast chciałem poruszyć dwie sprawy, o
których mówił marszałek Tusk. W jednej nie zgadzam się do końca, a w drugiej
podzielam jego zdanie. Po pierwsze, Pan marszałek powiedział, że czujemy się
bezpieczni w społeczeństwie, w którym ograniczona jest rola polityków. Częściowo
zgadzam się z tym zdaniem. Gdyby bowiem istniało społeczeństwo, w którym na
przykład rządziliby tylko przedsiębiorcy, to bym się czuł mało bezpiecznie. Może
to mówię jako dawny związkowiec. Druga teza, z którą się całkowicie zgadzam.
Mówił pan, że leciał samolotem z kimś, dla kogo Unia Europejska jest obcym złem.
Ja uważam, że jest jednak wspólnym dobrem. Demokracja dała nam wspólne dobro,
które pozwala nam dyskutować na ten temat. To nie jest możliwe w systemach,
gdzie nie ma demokracji, nie ma pluralizmu. Bo demokracja oznacza pluralizm,
gdzie w dobrej wierze możemy wypowiadać sprzeczne tezy. Nie oskarżajmy się tylko
wzajemnie o zdradę ojczyzny. Walczmy w tej sprawie na argumenty rzeczowe. I
jeszcze ostatnia uwaga, która dotyczy pana posła Drzycimskiego. Zgadzam się z
tym, co pan powiedział o kulturze, jako cemencie jedności europejskiej. Nie
zapominajmy jednak także o polityce i ekonomii. Nie sposób się jednak nie
zgodzić z tezą, że kultura została zapomniana w procesie integracji
europejskiej. Tu jest właśnie nasza rola. Powinniśmy o tym przypominać, bo tylko
kiedy element kultury powróci na scenę, integracja europejska będzie mogła być
dobrem wspólnym.
Dariusz Rosati: Rzeczywiście szczerość jest większym dobrem wspólnym
niż grzeczność.
Mam dwie uwagi, nawiązując do tego, co powiedział pan minister Kułakowski, o
wspólnych podstawach Europy. Rzeczywiście kultura - mając chrześcijaństwo,
dziedzictwo rzymskie i greckie - jest spoiwem kontynentu. Proszę zauważyć
jednak, że to nie było dość silne spoiwo, aby kontynentowi przez stulecia
zapewnić bezpieczeństwo. W końcu mimo wspólnego dziedzictwa historia Europy to
historia wojen. Dlatego projekt integracji europejskiej postanawia wyjść poza
poczucie wspólnoty kulturowej i stworzyć oprócz tego jeszcze materialne podstawy
tego, aby ludziom opłacało się współpracować raczej niż walczyć ze sobą.
Wspólnota polityczna i wspólnota gospodarcza są ważne, bowiem one w dużym
stopniu eliminują właśnie te sprzeczności i konflikty, które w przeszłości
prowadziły do niszczących wojen.
Druga uwaga, w nawiązaniu do tego, co powiedział pan marszałek Tusk.
Podzielam pogląd o niebezpieczeństwie zniewolenia ludzi przez paternalistyczne
państwo. Chciałbym jednak zachęcić pana, aby był pan bardziej konkretny i
specyficzny. Czy idea liberalna, którą pan proponuje i której jest pan jednym z
najwybitniejszych w Polsce przedstawicieli, zakłada pozostawienie rzeczywiście
swobody decyzji w stosunku do jednostek, również i w takich skrajnych
przypadkach jak kwestia bezpieczeństwa narodowego? Dam konkretny przykład. Czy
obowiązek jeżdżenia samochodem w pasach jest naruszeniem kanonu liberalnego czy
nie? Celowo daję przejaskrawiony przykład, bo w istocie chyba diabeł tkwi w
szczegółach. Nie ma zasadniczych różnic między nami, przynajmniej przy tym
stole, w pewnym momencie dochodzimy jednak do konkretnych problemów. W oczach
niektórych jest to już niedopuszczalna ingerencja w wolność jednostki, w oczach
innych jest to ingerencja konieczna, aby zapewnić dobro wspólne.
Donald Tusk: Dziękuję za niezasłużony komplement. Akurat jazda w
pasach bezpieczeństwa nie jest dobrem wspólnym, tylko indywidualnym. Tutaj mamy
do czynienia z czystym przykładem ingerencji państwa w dobro indywidualne, a nie
dobro wspólne. Czy ja jeżdżę w pasach czy nie, to kwestia mojego ryzyka. I
myślę, że kiedy jeżdżę bez pasów bezpieczeństwa nie naruszam dobra wspólnego
pani minister.
Dariusz Rosati: Gdyby pan zrobił sobie krzywdę, pani minister byłaby
zrozpaczona, a to już jest dobro wspólne.
Aldona Kamela-Sowińska: Nie licząc panie marszałku pieniędzy, które
musiałabym wydać z kasy państwa na pana rehabilitację.
Donald Tusk: Jestem ubezpieczony pani minister. Nie ulega jednak
wątpliwości, że kiedy w obecnej dobie rozmawiamy o tym, na ile używanie dobra
wspólnego przez polityków może być przymuszeniem i opresją wobec obywateli, to
tak naprawdę nie rozmawiamy o czymś, co nie budzi szumnie w Polsce wątpliwości,
a więc o konieczności używania władzy i przymusu wtedy, kiedy chodzi o
bezpieczeństwo osobiste albo wymuszenie reguł, albo egzekucję prawa. Tu raczej
mamy wszyscy poczucie niezwykłego deficytu obecności państwa. To o czym
rozmawiamy z rosnącym niepokojem, kiedy pojawia się temat dobra wspólnego, to
redystrybucja, poziom redystrybucji i sposób redystrybucji. Dzisiaj raczej się
obawiam, i to nie tylko w Polsce, tych, którzy z najlepszą intencją wygłaszają
potrzebę wprowadzenia minimum socjalnego na poziomie tysiąca złotych. Wyobraźmy
sobie tylko przez moment, jak wyglądałaby Polska, gdyby ten polityk miał pełnię
władzy i zrealizował piękny postulat o minimum socjalnym dla wszystkich ludzi,
którzy tego minimum nie osiągają. De facto definiuje, może nie dla wszystkich
przekonująco, w klasyczny sposób dobro wspólne. Likwidacja bowiem nędzy nie
będzie kwestionowana przez nikogo, jako wspólne marzenie obywateli żyjących w
tym samym kraju. Dobrze jednak wiemy, że wpierw próba definicji, a potem
wprowadzenia w życie tak rozumianego dobra wspólnego - celowo trywializuję, ale
używam przykładu obecnego w polskiej polityce - doprowadziłaby do piekła,
nieszczęścia milionów ludzi, a nie do likwidacji zła, jakim jest nędza. Ten dość
trywialny przykład ilustruje, jak bardzo często wpadamy w pułapkę złudzenia, że
nasza dobra wola polegająca w skutkach na zwiększeniu redystrybucji i próbie
podziału tego, co redystrybucja daje zgodnie z własnym rozeznaniem, z reguły
przynosi nieszczęście, a nie szczęście. I nawet w tych prawach, w mojej ocenie,
warto by być niezwykle wstrzemięźliwym. Dlatego być może będę posądzony o
liberalizm bardzo tradycyjny i bez wdzięku, ale zawsze będę uważał, że ten
dobrze dba o dobro wspólne, kto osiem razy się zastanowi, czy wyjąć nam kolejną
złotówkę, by rozdać ją oczywiście z jak najlepszą intencją. I będę wierzył
pewnie do końca swoich dni, że o dobro wspólne najlepiej dba ten polityk, który
stara się to robić możliwie umiarkowanie przy użyciu pieniędzy obywateli.
Andrzej Drzycimski: Ważne, żebyśmy wiedzieli z czym do tej Europy
wchodzimy. Znaczenia, symbole, słowa często zmieniają swoje istotne znaczenia.
Brzmią tak samo, a są różnie pojmowane. Problem zrozumienia istoty przemian,
które się dokonały, słownictwo wymagają wielkiej uwagi, aby czasami nie było
tak, że z ideami wchodzimy, a one zupełnie co innego znaczą. Mówię o tym,
dlatego że często w polityce dokonują się przewartościowania, i efektem jest to,
że problem kultury, który jest jednym z najistotniejszych czynników
określających nas jako naród, jest zupełnie zapomniany. To napawa mnie wielkim
niepokojem.
Jan Błaszkowski: Co z argumentem profesora Rosatiego, że wspólnota
kultury nie zapewniła dotąd Europie dobrobytu i bezpieczeństwa?
Andrzej Drzycimski: Nie zapewniła bezpieczeństwa, ale zapewniła
ogromny rozwój cywilizacyjny. Europa była pociągiem, który wwiózł we współczesny
świat wszystko to z czym mamy teraz do czynienia.
Tomasz Arabski: Każdy z dyskutantów ma minutę, która będzie
podsumowaniem i finalną próbą odpowiedzi na dzisiejsze pytanie: czy demokracja
dobrze chroni dobro wspólne?
Aldona Kamela-Sowińska: Bez względu na to, jak definiujemy pojęcie
dobra wspólnego, bez względu na to, jaka jest jego struktura, bez względu na to,
jaka jest jego wartość, Polsce, Polakom i samej sobie życzę, abyśmy go mieli jak
najwięcej.
Jan Kułakowski: Właściwie już spuentowałem, mówiąc, iż fakt, że możemy
taką dyskusję prowadzić, nie zarzucając sobie ciężkich grzechów, ale istotnie
szukając, gdzie są wyzwania, a gdzie są szanse, to świadectwo, że demokracja,
tworząca pluralizm, jest dobrem wspólnym.
Andrzej Drzycimski: Powstaje pytanie, na które musimy sobie
odpowiedzieć: kim jesteśmy w Europie? Jeśli potrafimy odpowiedzieć na to
pytanie, to znajdujemy wyjaśnienie: czy mamy dobro wspólne z Europą, czy mamy
również nasze wewnętrzne dobro. Nie możemy zagubić największej naszej siły. Siłą
tego, specyficznego narodu, wyrosłego z określonej kultury i historii, jest jego
tożsamość kulturowa.
Zbigniew Markowski: Chciałbym powiedzieć pani minister, iż zawsze
popierałem prywatyzację, co więcej i zawodowo, i naukowo byłem z tym problemem
związany. Ma więc Pani we mnie gorącego zwolennika. Widzę głęboką potrzebę
przekazu tych dyskusji, ponieważ żyjemy w świecie niepewności i ryzyka. Więcej
więc takich okazji, byleby to było przyjmowane i absorbowane przez
społeczeństwo.
Donald Tusk: Demokracja jest dla mojego pokolenia świeżym
doświadczeniem. Pozwala nam się modlić, pozwala nie modlić. Pozwala wyjechać z
Polski, pozwala wrócić do kraju. Pozwala czytać książki takie, jakie chcemy.
Demokracja najlepiej służy wolności i chyba wartości najistotniejszej, z punktu
widzenia doczesnego życia indywidualnego człowieka, i także życia społeczeństw.
Mam tylko nadzieję, że po doświadczeniach 11 września demokracja i kultura,
nasza kultura europejska, chrześcijańska, będzie też twarda kiedy trzeba. I
kiedy będzie taka potrzeba będzie umiała bronić się, nie tylko słowem.
Dariusz Rosati: Myślę, że ta debata potwierdza, iż model
demokratyczno-liberalny państwa i gospodarki jest w stanie chyba najskuteczniej
chronić dobro wspólne. Znajduje to potwierdzenie i w doświadczeniu historycznym,
i logicznej analizie. Tak jeszcze od serca dodam, że chciałbym widzieć w trosce
o dobro wspólne jeszcze trochę więcej solidarności społecznej. Solidarności,
która była zawsze dla mnie i pozostanie związana z Gdańskiem.
Jan Błaszkowski: Na koniec głos zabiorą dwaj gdańszczanie, gospodarze
dzisiejszego areopagu. Jako pierwszego usłyszymy arcybiskupa Tadeusza
Gocłowskiego, metropolitę gdańskiego.
Abp Tadeusz Gocłowski: Chciałbym zwrócić Państwa uwagę na dwie ręce,
prezentowane chociażby na okładce zaproszeń (znak przewodni debat areopagowych
wyobraża dłonie z Drzwi Gnieźnieńskich, dłoń św. Wojciecha, symbolizującą Boski
porządek świata, w dialogu z dłonią Ottona III, uosabiającą to, co w życiu
grzeszne,- przyp. red.). Nie damy rady czegokolwiek rozwiązać bez mądrego
dialogu. Bez spotkania ludzi. Ludzi, którzy może rozkładają nieco inaczej
akcenty, ale - jak zobaczyliśmy dzisiaj - nie kłócą się ze sobą, przeciwnie,
poszukują najlepszych rozwiązań.
Co zrobić, aby korzystać z wielkiego daru Stwórcy, jakim jest inteligencja
człowieka? Co zrobić, żeby ona poszła w kierunku dobra, a nie zła? Żeby dobro
dominowało? Wczoraj, podczas próby zdefiniowania, czym jest dobro wspólne,
wszyscy byli zgodni co do tego, ze najważniejszy jest człowiek, jego prawa, jego
godność, szacunek dla niego. Czy to będzie mówił liberał, marszałek Tusk, czy to
będzie mówił ktoś inny - człowiek ulokowany jest w centrum, człowiek jako
najwyższa wartość w relacjach ziemskich. Papież w roku 1995 odważył się mówić do
Amerykanów w Baltimore, w Stanach Zjednoczonych, które w jakimś sensie są
symbolem demokracji: „Demokracja nie może się ostać bez powszechnego uznania
pewnych moralnych praw o człowieku i ludzkiej wspólnocie”. I dodał: „Podstawowe
pytanie, stojące przed demokratycznym społeczeństwem, jest następujące - w jaki
sposób mamy żyć razem?”. To bardzo ciekawe pytanie. Bo życie razem zakłada
konieczność respektowania różnic i dobra wspólnego. Wydaje się, że próbowaliśmy
i wczoraj, i dzisiaj rozmawiać bardzo zobowiązująco. Cieszę się bardzo z tego,
że ta debata nie tylko odbywa się w Gdańsku, jako kontynuacja zeszłorocznego
Święta Człowieka - znowu człowiek jest w centrum - ale i odbywa się właśnie w
nasze narodowe święto, 11 listopada, kiedy podsumowujemy wszystko to, co było
dramatyczne, ale i co jest wielkie w życiu tego narodu i państwa. Demokracja -
wartość nadrzędna w relacjach społecznych. Dobro wspólne - nie damy sobie rady
bez właściwego próbowania odpowiedzi na pytanie: co to jest dobro wspólne?
Tomasz Arabski: Na zakończenie prosimy o kilka słów pana prezydenta
miasta Gdańska, Pawła Adamowicza.
Paweł Adamowicz: Jeżeli mogę przemówić w imieniu słuchaczy z dnia
wczorajszego i dzisiejszego, chciałby podziękować organizatorom za Gdański
Areopag. Mamy nadzieję, że za rok 9 listopada 2002 roku ponownie się spotkamy.
Że ta tradycja innego, nie sztampowego obchodzenia Dnia Niepodległości tu w
Gdańsku, stolicy Pomorza, zapoczątkowana w tym roku, stanie się tradycją
coroczną. Chciałoby się, żeby ten Gdański Areopag przenieść na Wiejską, na Aleje
Ujazdowskie i na inne ulice w Warszawie. Chciałoby się, żeby to pytanie, i ta
szczerość, a nie grzeczność, stały się udziałem może nie większości, bo jesteśmy
realistami, ale przynajmniej części polityków. Dziękujemy Państwu za to
odświeżone spojrzenie na sprawy wspólne. Miasto Gdańsk, jako właściciel Dworu
Artusa, czyli dobra wspólnego gdańszczan, chętnie, co roku, będzie się dzielić
tym dobrem wspólnym, dla dobra wspólnego, jakim jest debata. Wszyscy zdajemy
sobie sprawę z tego, że w Polsce jest deficyt wielu dóbr, a jednym z tych
deficytów jest deficyt mądrej rozmowy, nie przekrzykiwania się, nie licytowania
się demagogią i jak mówi lud pracujący obiecywaniem gruszek na wierzbie, ale
mądrej dysputy, mądrej wymiany argumentów. Za to dziękujemy organizatorom i mamy
nadzieję, że za rok spotkamy się na debacie na temat sprawiedliwości. Karta
Powinności Człowieka uchwalona rok temu w tej sali Dworu Artusa ma jeszcze wiele
artykułów. A więc starczy nam pracy wspólnej i debat na najbliższą dekadę.
Nie autoryzowane fragmenty debaty.
|