Dobro wspólne to publiczna aktywność
Paweł Śpiewak
O dobru wspólnym nawet nie wspomina się we współczesnej myśli i
filozofii politycznej. Nikt, poza zwolennikami społecznej nauki Kościoła, nie
będzie na ten temat pisał (choć i pośród uczonych katolickich trudno znaleźć
takiego, który by próbował systematycznie i dogłębnie wyjaśnić, co
dzisiaj dobro wspólne znaczy lub znaczyć może). Jeżeli znajdzie swoje
miejsce to jedynie w dziełach poświęconych historii idei. Zanik tej kategorii
jest tym bardziej niezwykły, iż stoi ona u podstaw filozofii polityki, której
ojcem założycielem był Arystoteles. Trwała przez tysiąclecia. Wydawała się
nieodzowna we wszelkiej refleksji o państwie, wspólnocie politycznej, pojawiała
w związku z rozważaniami o tolerancji, wychowaniu, wolności. Dzisiaj zanikła
całkowicie. Nietrudno wskazać na przyczyny takiego stanu rzeczy.
Pojęcie dobra wspólnego związane było zawsze z pewną normatywną wizją
powołania natury ludzkiej i wspólnoty politycznej. Dobro zawsze określane było
nie tyle przez aktualne i przeto zmienne nasze odczucia dotyczące szczęścia
lub choćby przyjemności, ale wymagało wskazania na najlepsze z możliwych
oraz najbardziej optymalne w danej sytuacji rozwiązania ustrojowe, które
zapewniałyby realizację ludzkiej doskonałości. Najlepsze z możliwych to
rozwiązanie zapewne utopijne i niemożliwe do zrealizowania. Jednak myśl
polityczna je poszukiwała po to, by znaleźć coś, co nazwać można idealną
miarą. Najbardziej optymalne rozwiązanie to ustrój polityczny, który możliwy
jest do osiągnięcia w danych warunkach gospodarczych, społecznych, międzypaństwowych,
a który zakorzenia się w wizji dobra bezwzględnego.
Dobro wspólne to dobro całości, dobro, w którym odnajdują się wszyscy
obywatele. Rząd czy władza nie może służyć partykularnym celom jednej,
nawet największej grupy, ale wspólnocie trwającej w czasie, wyrastającej z
przeszłości i zdążającej ku nie nazwanej przyszłości. Ma wiązać kolejne
pokolenia niewidocznym łańcuchem zobowiązań trwalszym niż wszelkie doraźne
interesy i potrzeby. Pojęcia dobra wspólnego nie zrozumiemy, nie biorąc pod
uwagę zarówno jego charakteru filozoficznego (ma swój wymiar uniwersalny o
tyle, o ile powołanie ludzi niezależne jest od kultury i historii), jak i
historycznego. Każda ze wspólnot politycznych realizuje je w swoisty sposób,
rozumie je w swoich kategoriach. Dobra wspólnego nie sposób ujmować czysto
abstrakcyjnie poza historią i poza żywym doświadczeniem ludzkim. Arystoteles
łączył w swej teorii oba punkty widzenia. Tak samo święty Tomasz czy wielki
XVIII-wieczny filozof Monteskiusz. Zbyt abstrakcyjnie rozumiane dobro wspólne
albo niewiele by znaczyło i sprowadzało do ogólnych wskazań lub też mogłoby
nabrać ideologicznego charakteru. Z kolei nadmierne skupienie się na
niepowtarzalnych, historycznych doświadczeniach każdej ze wspólnot zamykałoby
nas na to, co wspólne dla ludzkiego powołania i niszczyłoby powszechny i
ponadczasowy wymiar moralności. Współczesna myśl polityczna pozbywa się tej
kategorii co najmniej z pięciu powodów. Po pierwsze, zwykło się teraz uważać,
że nie sposób mówić o powołaniu ludzkim, jak i jednoznacznym obrazie
ludzkiego szczęścia. Rozsądniej jest uznać, że każda kultura, każdy okres
historyczny wytwarza swoje przekonania dotyczące ludzkiego spełnienia. Wobec
tej nieuchronnej wielości i zmienności w świecie ideałów nie sposób wskazać
na jeden, właściwy wzorzec, do którego należałoby odnosić siebie i los
swojej wspólnoty. Jeśli nie sposób wskazać na dobro lub dobra, do których
powinny zmierzać wszystkie wspólnoty lub co najmniej brać je pod uwagę, to
pozostaje określenie własnej koncepcji szczęścia i refleksja nad tym, jak można
tę wielobarwność celów i pragnień ludzkich ze sobą pogodzić przy
zachowaniu wolności w jednej wspólnocie politycznej. Pytanie o cel i powołanie
ustępuje w tej sytuacji wobec pytania o pokój wewnętrzny i reguły współistnienia.
Obecnie najczęściej wskazuje się na prawa człowieka i obywatela nie tyle
jako te, które owo powołanie odkrywają, ale jako na reguły określające
porządek prawny i instytucjonalny, jaki powinien w państwie istnieć. Po
drugie, wiele ideologii i religii powołuje się na istnienie czegoś w rodzaju
„dobra wspólnego". Do jakiejś wizji idealnego dobra odwoływali się
marksiści, korporacjoniści w stylu portugalskiego dyktatora Salazara (nawiązywał
on wprost do nauki społecznej Kościoła lat trzydziestych) czy ugrupowania
faszystowskie. Świadomi nadużyć kategorii takich, jak dobro wspólne - w ich
imię popełniano przecież straszne zbrodnie - wolimy się ich pozbyć, niźli
pozwolić na ich dalsze trwanie. W ten sposób pojęcia nieostre, nieprecyzyjne
usuwamy z naszych słowników i wolimy może skromniej pomyślane kategorie, ale
za to jasne i dla ludzi różnych opcji politycznych zrozumiałe. Nie wiemy, co
znaczy dobro, co znaczy wspólne - powiadają krytycy takiego języka -
natomiast łatwiej nam powiedzieć, co to jest bezrobocie, czym są reguły
prawa itd. Kto wreszcie, pytają krytycy, może uważać, że dobro wspólne
wyraża i może w sposób autorytatywny o nim się wypowiadać? Pytanie tak
postawione ma oczywiście charakter retoryczny i odpowiedzi pozytywnej nigdy nie
znajdziemy. Po trzecie, koncepcja dobra wspólnego nie daje się łatwo pogodzić
z teoriami demokracji. Arystoteles, tak jak i święty Tomasz, był zdecydowanie
wrogo usposobiony wobec ludowładztwa. Gdyby uznać, że dobro wspólne rzeczywiście
istnieje, to ponad wolą ludu wyrażoną w wyborach, a nawet ponad konstytucją
stałby inny, wyższy rodzaj zobowiązania. W tej sytuacji nie tyle wola ludu
wyrażona w wyborach byłaby najważniejsza, ale owo dobro, o którym nie
wiadomo, kto i jak miałby się wypowiedzieć. Jeżeli nawet będziemy ubolewać
nad wynikami wyborów, decyzjami polityków, uważać je za złe czy nawet
skandaliczne, to i tak, jeśli chcemy pozostać wierni zasadom demokracji,
musimy uznać werdykt ludu i czekać do następnych wyborów. Po czwarte,
kategoria dobra wspólnego przedstawia się nadto statycznie wobec szybko
zmieniającego się świata. Wszak zmieniają się nie tylko mody, trendy umysłowe,
ale technologie, stosownie do tego społeczne podziały, rozkład interesów
grupowych. Wobec narastającej złożoności materii życia publicznego i rosnącej
dynamiki wydaje się, że to pojęcie nie może ująć zmiany. Ma zbyt
konserwatywny, by nie powiedzieć archaiczny charakter. Powiada się, że powstało
w innych czasach i pasuje zapewne do tamtego rodzaju społecznego porządku. Po
piąte, kategoria dobra wspólnego nie daje się pogodzić z indywidualizmem i
liberalnie rozumianą zasadą wolności. Kultura współczesna ceni sobie
autentyczność, spontaniczność. Podkreśla wagę niepowtarzalności każdej
osoby ludzkiej. Zasada samostanowienia i wolności ekspresji nie jest
kwestionowana. Otwarta może pozostać dyskusja, jak bogatsi powinni troszczyć
się o biedniejszych, jak wyrównywać szanse edukacyjne, kulturowe różnych
grup społecznych. Możemy rozważać cele polityki zagranicznej i zastanawiać
się nad obowiązkiem patriotyzmu, ale tak czy inaczej zasada wolnościowa jest
wartością pierwszą. W tej sytuacji dla kategorii dobra wspólnego nie ma
miejsca i trzeba o niej zapomnieć. Te racje nie się niebłahe. Rzeczywiście
wizja dobra wspólnego wydaje się nie do pogodzenia ze współczesną myślą
polityczną. Jej odbudowa jest prawie niemożliwa. Zachowuje swój autorytet i
powagę w nauce katolickiej, ale większość katolików zapewne miałoby poważny
kłopot z jej zdefiniowaniem. Poza tym nie wszyscy skłonni są uznawać
autorytet tej nauki i tym samym katolicy mogą swoją wizję dobra wspólnego
propagować, zaświadczać, natomiast nie mogą jej narzucać. Oznaczałoby to,
że łamią reguły tolerancji i pluralizmu światopoglądowego. Pozbywając się
jednak pojęcia dobra wspólnego, coś niezwykle istotnego tracimy. Współczesna
filozof Chantal Mouffe związana zresztą z nową lewicą pisała: „Wiele
problemów, przed którymi stoi demokracja liberalna, wynika z faktu, że
polityka została sprowadzona do instrumentalnej aktywności, do egoistycznej
gonitwy za prywatnymi czy grupowymi interesami. Ograniczenie demokracji do zwykłego
zestawu neutralnych procedur, przekształcenie obywateli w politycznych
konsumentów i nacisk na rzekomą «neutralność» państwa pozbawiły politykę
wszelkiej treści. Sprowadziły ją do ekonomii i ogołociły ze wszelkich
etycznych składników". Ta definicja polityki zachodnioeuropejskiej i
amerykańskiej pasuje jak ulał do polityki polskiej. I w każdym z tych wypadków
obraz polityki i polityków jest tak samo krytyczny. Maleje wszędzie zaufanie
do instytucji politycznych. Procedury demokratyczne są przestrzegane, ale nie
znaczy to, że ktokolwiek zachowuje naiwną wiarę w to, że parlament jest
odzwierciedleniem interesów obywateli lub, że parlamentarzyści mają tak
bardzo na uwadze dobro wspólne. Kryzys polityki jest powszechny i nie wydaje się,
by tendencję tę można było zatrzymać. Jest to aktywność uważana,
delikatnie mówiąc, za wysoce podejrzaną i niezbyt czystą. Przywykliśmy do
tego, by nie wierzyć ministrom, premierom, prezydentom, mimo że powierzone ich
pieczy zostało dobro podstawowe, państwo, wspólnota narodowa, interesy każdego
z nas. Im więcej od polityków zależy, im więcej zadań powierzamy państwu,
im więcej cedujemy na nich odpowiedzialności, tym bardziej im nie ufamy i
przyjmujemy podejrzliwy wobec nich stosunek. Oczekujemy od nich etycznego
zachowania i skuteczności, wymagamy rozwagi i moralnego kośćca, a mamy ich często
za osoby kierujące się ograniczonymi, partykularnymi interesami. Przepaść między
„my" i „oni", obywatelami i polityczną nomenklaturą jest bardzo
mocno odczuwana. Jest to paradoks, którego być może jesteśmy świadomi, ale
nie potrafimy sobie z nim poradzić.
Jeżeli założymy, że dobro wspólne, choć zmienia swoją treść i sens,
jest własnością ogółu społeczeństwa, że nikt nie jest obdarzony jakąś
wyjątkową zdolnością i umiejętnością jego rozumienia i odczytywania, że
żywe doświadczenie dobra wspólnego wymaga więc odczytywania i rozumienia
przez wszystkich obywateli, to zasadniczym problemem nie jest tyle wskazanie,
czym ono jest, jaka jest jego ponadczasowa substancjalna treść (tu możemy i
musimy się różnić), ile ożywienie i pobudzenie politycznej samowiedzy pośród
obywateli. Ta samowiedza nie jest nikomu dana z urodzenia. Kształtuje ją
wychowanie, kultura zbiorowości, a przede wszystkim zależy od naszej wiedzy i
aktywności w życiu publicznym. Jest kwestią naszego uobywatelnienia. O
polityce i sprawach wspólnych zapewne więcej będzie miał do powiedzenia ktoś,
kto działa w jakimś stowarzyszeniu na rzecz wspólnoty niż wrogo nastawiony
do wszystkiego odludek. Obywatelami w sensie prawnym jesteśmy z urodzenia, w
sensie kompetencji stajemy się zależnie od tego, w jakim stopniu bierzemy
udział w sprawach żywotnych dla innych ludzi. Cnotą pierwszą i najważniejszą
w polityce jest roztropność. To ją Arystoteles uważał za oko duszy. I właśnie
obudzenie i rozwój owej cnoty jest sprawą podstawową. Dobro wspólne będzie
istnieć w świadomości obywateli, stanie się dla nich czymś żywym i ważnym,
nie wtedy, gdy będzie się o nim pouczać, ale wtedy, gdy wyjdziemy z izolacji,
oderwiemy się od kultu pieniądza, od drobnych i codziennych trosk związanych
z osobistymi sprawami i zbliżmy się do siebie, będziemy wspólne myśleć,
roztrząsać i działać. A więc wtedy, gdy zaczniemy praktykować wolność
polityczną. Najdobitniej pisał o tym Alexis de Tocqueville, wielki badacz współczesnych
demokracji : „Tylko wolność... co dzień ich zagrzewa i gromadzi przez
konieczność porozumiewania się, przekonywania i zjednywania nawzajem w
prowadzeniu spraw wspólnych. Tylko wolność zdolna jest sprawić, by w każdej
chwili mogli nad sobą i przy sobie dostrzegać i odczuwać ojczyznę; tylko ona
co pewien czas w miejsce umiłowania dobrobytu podsuwa namiętności
energiczniejsze i wyższe, daje ambicji cel większy niż zdobywanie bogactw i
stwarza światło pozwalające widzieć i oceniać ludzkie wady i cnoty"
(Dawny ustrój i rewolucja).
W systemach demokratycznych nie ma miejsca na grupy uprzywilejowane. Nie ma
też naturalnych czy historycznych autorytetów. Dlatego o tym, czy jest, czym
być może dobro wspólne wiedzieć będziemy nie od najlepszych nauczycieli,
ale jego sens stanie się bardziej widoczny w toku debat publicznych, we wspólnym
działaniu. Problem dobra wspólnego z jego etycznym i politycznym przesłaniem
nie da się oddać i pozostawić filozofom. Należy przede wszystkim do
obywateli i to oni sami muszą się z nim uporać. Pytaniem zasadniczym jest więc
nie to, czym ono jest, ale jakie należy stworzyć warunki, byśmy zaczęli
korzystać z praw obywatelskich i na serio potraktowali wolność polityczną.
Polityka jest zbyt ważną sprawą, by pozostawiać ją tylko politykom i
ekspertom. Trzeba ją przybliżyć do ludzi i tym samym odczarować, uprawiać ją
na ludzką, naszą miarę. Nie załamujmy rąk, że „oni" coś zrobili,
że kradną, że łamią prawo. Raczej postulowałbym postawę odmienną:
publiczną aktywność, nawet skromną, bo dzięki niej widzimy więcej, a pojęcie dobra wspólnego nabiera realności i ostrości.
Paweł Śpiewak
|